Miasto pełne plotek, ale też strachu przed ewentualnym zarażeniem koronawirusem. We Władysławowie boją się, że chorobę mógł przywieźć Dariusz Sańko, samorządowiec, który niecały tydzień temu wybrał się z żoną na wycieczkę do Włoch, w których zaczynała się wirusowa epidemia.
- Gdybym wówczas, przed urlopem na nartach, widział rzeczywiste zagrożenie, to absolutnie bym nie wyjechał - zapewnia Dariusz Sańko. - Od lat staram się wyjeżdżać o tej porze roku, więc ten wylot nie był niczym niespodziewanym i podyktowanym nagłym spadkiem cen biletów lub wycieczek. Zarezerwowaliśmy go ze sporym wyprzedzeniem w doświadczonym biurze podróży.
Czemu władysławowianie nie wyjechali wcześniej na narty? Na przeszkodzie stanęła grudniowa operacja Dariusza Sańki i późniejsza rehabilitacja.
W powiecie puckim wirusowa panika związana z władysławowskim samorządowcem zaczęła się dość wcześnie, niejako na życzenie radnego, który na swój profil facebookowym wrzucił zdjęcie z samolotu, którym wylatywał z Gdańska. Wewnątrz pustki - 90% siedzeń bez pasażerów. Na fotce widać mniej więcej dwudziestkę ludzi. Co równie ciekawe, żadna ze stewardes nie miała na sobie maseczki czy ochronnych rękawiczek.
- Teraz to się lata! 30 osób na pokładzie, odstępy duże. Jest bezpiecznie. Koronawirusa nie stwierdzono! - skomentował z humorem Dariusz Sańko.
Chwilę później posypały się pytania i komentarze: czy to nie strach lecieć tam, gdzie złapanie koronawirusa jest potencjalnie duże, że Włosi zaczynają zamykać hotele, bary, restauracje linie lotnicze będą odwoływały swoje kursy...
Spirala zaczęła się nakręcać.
I chyba nie bezpodstawnie, bo z dnia na dzień sytuacja we Włoszech zaczęła się zmieniać - na niekorzyść.
Jednak pierwszego dnia Valle d'Aosta - autonomiczna dolina na północy kraju, we włoskim Piemoncie, przy granicy ze Szwajcarią i Francją, gdzie zimowy urlop chcieli spędzić mieszkańcy Władysławowa, przywitała gości śniegiem i słońcem. Na stokach zachodnich Alp pustki, na wyciągach też nie było tłoku.
- Mimo że ludzi było mało, to i tak siadaliśmy po dwóch stronach 4-6-osobowych krzesełek, oddzieleni od siebie sporą luką - opowiada Dariusz Sańko.
Pierwsze zderzenie z wirusową profilaktyką było na lotnisku w Bergamo. Opatuleni w fartuchy i maseczki pracownicy lotniska sprawdzali turystom temperaturę. Stąd gości wsadzono do autobusu i wysadzono na zachodniej granicy włoskiej części Alp.
Dzień później lawinowo zaczęto zamykać restauracje i hotele.
- Nagle rozpuszczono ludzi po całych Włoszech, w mediach zrobił się szał, też psychiczny. Dlatego wróciliśmy do Polski - podkreśla Dariusz Sańko. - Mimo że kilkanaście kilometrów dalej, w Szwajcarii i Francji ośrodki narciarskie nadal funkcjonowały i funkcjonują.
Czy Dariusz Sańko mógł we Włoszech zarazić się koronawirusem? Teoretycznie szanse na to były np. na lotnisku leżącym dość daleko pod Mediolanem, ale tam ludzi było mało. A później, w d'Aoscie?
Matematycznie niewielkie.
- W biurze podróży, przed wyjazdem, zapewniono mnie, że tam jest bezpiecznie. A sam region jest poza czerwoną strefą, czy zagrożeniem wirusowym - relacjonuje mieszkaniec Władysławowa. - Przypomnę, że nie było też żadnych oficjalnych działań rządowo-samorządowych, by wyjazdy za granicę ograniczać. Ryzyko, tak to wyglądało, było znikome.
Gdzieś z tyłu głowy siedziała jednak myśl o potencjalnym zagrożeniu. Zwłaszcza gdy okazało się, że cześć klientów wycofała się przed wylotem. Jednak Dariusz Sańko to podróżnik z pasji i z doświadczeniem.
- Z definicji nie narażam się bezsensownie i głupio. Dlatego przed wyjazdem konsultowałem, czy jedziemy w miejsce bezpieczne. Nie było żadnych obostrzeń, więc dlaczego nie miałem im wierzyć? - tłumaczy samorządowiec. - Zresztą, wielu moich znajomych we Włoszech na nartach było przede mną, tydzień, dwa, miesiąc. Jechali samochodami, a wracających nikt ich nie sprawdzał, nie kontrolował. O wirusie z Chin już przecież było wiadomo.
Władysławowian podkreśla, że padł ofiarą swojej szczerości. Gdyby oznaczył facebookowe fotki inną lokalizają - pobliską Francją lub Szwajcarią, albo Słowacją - niewiele osób zwróciłoby uwagę na jego zimowy urlop za granicą.
- Mój błąd, bo uczciwie i oficjalnie pokazałem gdzie byłem. Ale przecież nikogo nie będę oszukiwał, bo to nie mój styl - podkreśla Dariusz Sańko. - Wielu ludzi, choć z Włoch wrócili, tego nie zrobiło. Pojechałem w bezpieczny region. Do Livigno, Val di Fiemme, Val di Sole bym nie pojechał, bo to mogło nieść ze sobą potencjalne ryzyko.
Znajomi na facebooku coraz częściej pisali o niepotrzebnym ryzyku. Dokładnie to samo dziś powtarza Władysławowo i samorządowcy z powiatu puckiego. Władysławowski radny tłumaczył, że wyjechał z pełną świadomością oraz niezbędnym bagażem wiedzy, ale też zapewnił, że wraca do Polski. I podda się obowiązkowej domowej kwarantannie.
- Nikt mnie do tego nie zmuszał, nie kalkulowałem też tego - podkreśla Dariusz Sańko. - To była moja autorska decyzja powzięta na bazie tego, co widziałem. I tyle.
W drodze do Władysławowa samorządowca sprawdzano trzykrotnie - dwa razy we Włoszech, raz w Gdańsku. Jak usłyszeliśmy, od tych badań cały czas temperatura jego ciała utrzymuje się na poziomie 36,1 st. Celsjusza. Teoretycznie więc radny mógłby spokojnie przejść do normalnego trybu życia - poruszać się po mieście, chodzić do sklepów, spotykać ze znajomymi...
Ale tego nie zrobił.
- Żadnych niepokojących objawów nie ma. Nic się nie dzieje. I ja, i żona szósty dzień siedzimy w domu, bo tak jest uczciwie, by nie budzić niepotrzebnej paniki we Władysławowie i okolicach - zapewnił "Dziennik Bałtycki" w sobotnie popołudnie 14.03.2020. - Nie przyjmujemy gości, sami też do nikogo nie wychodzimy. Wczoraj koleżanka zrobiła nam zakupy. Siatkę z pieczywem powiesiła na furtce.
Tuż po przyjeździe do Polski państwo Sańko wypełnili karty przylotowe i następnego dnia dostali telefon z puckiego sanpeidu - który listę pasażerów otrzymał od lotniczego przewoźnika.
- Pytano, czy wszystko jest w porządku. Była też prośba, czy mógłbym ograniczyć wychodzenie z domu itp. Poinformowałem więc, że nie tyle je ograniczę, co wstrzymałem i dobrowolnie poddałem się kwarantannie - relacjonuje Dariusz Sańko.
Choć od tego "domowego aresztu" jest wyjątek. To wizyty na ranczo - prywatnej działce radnego z Władysławowa, pasjonata jazdy konnej. Władysławowianin jeździ tam co drugi dzień.
- Wsiadam do samochodu, jadę nakarmić zwierzęta i autem wracam do domu - relacjonuje Dariusz Sańko. - Po drodze z nikim się nie spotykam. Obiecałem, że przez 14 dni publicznie nie ma mnie dla nikogo. I tego się trzymam.
Lekkiej obawy przed spotkaniem z Dariuszem Sańko nie kryją też samorządowcy powiatu, czy część urzędników Starostwa Powiatowego w Pucku. Z nimi, choć głównie z koleżankami i kolegami z Rady Powiatu Puckiego władysławowski radny miał się spotkać w poniedziałek 23 marca 2020 na sesji.
- Nie ma cienia szansy, bym gdziekolwiek publicznie zjawił się przed skończeniem mojej auto kwarantanny - zapewnia Dariusz Sańko.
Czy mając obecną wiedzą o sytuacji we Włoszech i zagrożeniu koronawirusem w powiecie puckim i Polsce, radny z Władysławowa zdecydowałby się na wyjazd?
- Raczej nie, wiedząc jak to się rozwinęło. Oraz dla spokoju tych, którzy dziś mają obawy przed koronawirusem - przyznaje Dariusz Sańko. - I pewnie jak każdy jestem zaskoczony tym, jaki obrót przybrały sprawę we Włoszech.
Dołącz do nas na Facebooku!
Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!
Kontakt z redakcją
Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?