Nasza Loteria NaM - pasek na kartach artykułów

O kozie, którą doiła George Sand czyli gdyby Chopin żył, też by... mleko pił

Gabriela Pewińska
O kozie, którą doiła George Sand, o wodzie wybielającej zęby, o słynnym obiedzie w Rocher de Cancale, o durszlaku z placu Vendome, kurze, która przyczyniła się do rozstania kochanków, fortepianowych improwizacjach po sporej ilości bordeaux w ramach cyklu Sztuka Jedzenia opowiada Gabrieli Pewińskiej Aleksandra Zgorzelska, autorka książki "Jestem zdrów i wesół, jem i piję dobrze, czyli co lubił Fryderyk Chopin"

Gdyby Chopin jeszcze żył, toby pił... Ale co?

Mleko.

Mleko?

Lubił pijać różne rzeczy, ale mleko najbardziej. On bez mleka nie czuł się zdrowy. A przy tym żył w czasach, gdy mleko było mlekiem, by tak rzec, prawdziwym. Zresztą to ponoć napój dla ludzi z chorobami płuc niezwykle wskazany. Nawet we Francji Chopin słynął z tego, że lubił mleko.

Ten bywalec najlepszych paryskich restauracji?

Oczywiście, Francuzi wolą wino, ale ta Chopinowa słabość do mleka była tak autentyczna, że w czasach paryskich wielu jego przyjaciół zapraszało go do swoich posiadłości - tak jak hrabina d'Agoult, przyjaciółka Liszta notabene - wabiła Chopina do swego pałacu w Croissy... na mleko.

O mleku marzył, będąc z George Sand na Majorce...

Brakowało tam mleka krowiego i było to dla Chopina największym nieszczęściem. George Sand, która mu matkowała, kupiła więc kozę i osobiście ją doiła. Z największym poświęceniem ucierała też, wraz z dziećmi, na mleko migdały. To zresztą bardzo dobra rzecz, takie mleko migdałowe, w Hiszpanii, na Majorce bardzo popularne. Opisałam w mojej książce także historię wspaniałego wypadu pod Paryż do Montmorency. Chopin i jego przyjaciele wybrali się tam na majówkę. Śniadanie rozpoczęło się czym? Mlekiem, oczywiście! Wiadomo było, że przez miłość do mleka można było trafić do serca Chopina. Gdy pierwszy raz przyjechał na wakacje do Nohant, pisał do swego przyjaciela Wojciecha Grzymały: Przyjedź koniecznie, tu jest pyszne, zdrowe mleko! To była absolutnie mleczna obsesja.

Aż dziw, że za czasów jego świetności w Paryżu nie zapanowała moda na mleko...

Może akurat w tej dziedzinie nie miał aż takiej mocy. Panowała za to moda na jego muzykę.

Prócz mleka jednak popijał też...

Serwatkę. Pisał do przyjaciół z Reinertz, dzisiejszych Dusznik Zdroju, że czuje się tam po serwatkowej kuracji rewelacyjnie. Zresztą taka dieta w tamtych czasach to była podstawa bardzo wielu kuracji uzdrowiskowych. Na Majorce jednak pijał przede wszystkim wodę.

Nie wino?!

Był tam niezły muscatel. Ale to słodkie wino deserowe, nie pija się go do kury. Brakowało dobrego czerwonego wina, pijano więc tamtejszą wodę, o szczególnych, jak się okazało, właściwościach. Sand wspomina o niej w swojej książce "Zima na Majorce". Ta woda miała właściwości wybielające zęby.

?!

I do dziś tę moc zachowała! Wtedy ludzie mieli często uzębienie w takim stanie, że po dłuższym pijaniu takiej wody różnica dała się łatwo zauważyć. Ale i dziś, gdy mieszkałam na Majorce dwa lata temu, obserwowałam to zjawisko.

Winem upajał się w Paryżu...

Po pierwsze, wino to był trunek, którego picie zalecał Chopinowi tatuś. No przecież nie można sprzeciwiać się tatusiowi... Był układnym synem, szanującym swego ojca, musiał się stosować do jego rad. Tatuś radził pijać czerwone wino, bo ono wzmacnia, "wytwarza krew".

Tatuś był Francuzem, wiedział, co mówi.

Tak więc Chopin raczył się w Paryżu szalenie wówczas popularnym bordeaux. Pijała je zresztą cała polska emigracja. W pamiętnikach naszych emigrantów tego bordeaux leje się naprawdę sporo. Piszę też w książce o białym, reńskim rieslingu ruedesheimerze. To były czasy, gdy do ostryg nie można było podać czerwonego wina. Tylko białe. Polski kompozytor Józef Brzowski, kompan Chopina, wspomina ten wysoko ceniony, korzenny trunek. Do dziś jest on produkowany w Niemczech, ale tani nie jest.

Przytacza Pani w książce paryski list Słowackiego do matki: "nudziliśmy się śmiertelnie od dziesiątej do drugiej w nocy - pod koniec jednak Szopen upił się i prześliczne rzeczy improwizował na fortepianie"...

Trudno, żeby o tej godzinie uczestnicy towarzyskiego spotkania wciąż byli śmiertelnie trzeźwi. Chopin był młody, miał tysiące powodów do radości. Ale myślę, że do tych "prześlicznych improwizacji" wino na ogół nie było słynnemu pianiście potrzebne.

Paryskie lokale, gdzie bywał, a które Pani wymienia w książce, istnieją do dziś...

Na pewno istnieje słynna wtedy Vefour, dziś pod nazwą Le Grand Vefour. Jest też Rocher de Cancale, choć w innym miejscu, ale w pobliżu dawnego, i z zachowanymi na piętrze freskami Paula Gavarni, uznanymi przez Francuzów za zabytek historyczny. To właśnie w tej dekoracji Chopin razem z Brzowskim zjedli ów słynny obiad, który zaczął się od ostryg, a skończył na szampanie i cygarach palonych w drodze na kawę do Tortoniego. To wszystko były lokale, w których bywał i do dziś bywa naprawdę wielki świat. Luminarze kultury, rekiny finansjery. W czasach Chopina bywał w nich, oczywiście, także wielki Balzac, a opisując ówczesny świat - do Rocher de Cancale prowadził wielu swoich powieściowych bohaterów…

Chopin w Pani książce to smakosz, bywalec, ktoś, kto zna się na jedzeniu...

Świadczy o tym choćby owo menu z Rocher de Cancale. "Zaczęliśmy od ostryg - wyborne! Następująca zupa, puree de gibier (a więc dziczyzna) - wyśmienita. Z kolei podano matlota. Danie to, wyrównujące samej ambrozji, doskonałym sporządzeniem i wykwintnym smakiem zdawało się całą dumą chcieć nam przypomnieć, iż w Rocher de Cancale obiadujemy. Zastawiono potem szparagi...". Lata, gdy Chopin brylował w Paryżu, to był czas pieniądza. Intensywnego bogacenia się i mody na wielkopaństwo.

Dla Chopina pewnie to nie był problem. Był duszą towarzystwa, poza tym miał trochę pieniędzy...

Miał też wykwintny gust, arystokratyczne maniery, poczucie humoru, uwielbiał tańczyć, poza tym zawsze mógł zasiąść do fortepianu i umilić wszystkim czas muzyką. A najlepiej czuł się w towarzystwie Polaków i z nimi najbardziej lubił biesiadować.

Ale gotować, nie gotował...

Całe życie był, jakbyśmy to dziś powiedzieli, singlem. Single sobie nie gotują. Od tego miał polskiego służącego.

Podaje Pani, iż w spisie przedmiotów kuchennych pozostałym po nim w jego ostatnim mieszkaniu przy placu Vendome znalazły się m.in. rondle, pięć imbryków, ruszt, patelnia, miska, filiżanki, dwadzieścia talerzyków porcelanowych...

Przecież musiał od czasu do czasu podjąć gości herbatą czy czekoladą, którą uwielbiał i od której zaczynał dzień.

Ale do czego mu było potrzebne cynowe wiadro i durszlak?

Czasami, a na pewno wtedy, gdy był już bardzo chory, gdy już mniej mógł się udzielać towarzysko, służący przygotowywał mu posiłki. Na obiad był to zwykle kotlet, niezbyt mocno wysmażony, bronił się przed ciężkimi potrawami, oraz bulion. Pijał go też między lekcjami fortepianu, które dawał swoim uczniom i pięknym uczennicom. Ale sam nie gotował. Nawet poranną czekoladę przynoszono mu do pokoju.

Dbał o dietę?

Jeszcze w młodości zachwycił się w Szafarni żytnim chlebem, choć lekarz zabronił mu go jeść, bo ciężkostrawny. Na pewno miał delikatny żołądek. W ogóle był delikatny. Kruchy, szczupły...

W wieku 33 lat, pisze Pani, ważył czterdzieści siedem kilo!

"Chudy kieby pies" - śpiewali o nim wiejscy kupleciści z Szafarni. Nic jednak nie wiemy, by objadał się bigosami i schabowymi. Choć w początkach czasów paryskich to taki bardzo chory nie był. Tańce, cygara, wino... Nie mógł czuć się źle. Diety też raczej wtedy nie przestrzegał.

W Nohant przyrządzano dlań dziś już zapomniane bekasy. Przytacza Pani dość szokujący przepis na te ptaszki: "Powiesić z piórami na dni parę, by skruszały. Potem oskubać z piór, zostawiając nóżki, główkę i skrzydełka. Wyciąć żółć i wątrobę, osolić, obłożyć plasterkami słoniny, nadziać na drewniany rożenek...".

To był przysmak! Może dziś jeszcze jacyś mieszkańcy bagien nadbiebrzańskich czasem takiego bekasa upolują.

Nie sądzę. Nie łowią nawet raków...

Raki się wycofały z naszych mokradeł i jadłospisów. Zastąpiły je krewetki, kraby... O dziwo, dziś łatwiej coś przewieźć samolotem z drugiego krańca świata, niż złowić w jeziorze za miastem.

Pisze Pani, że Chopin miał zwyczaj dzielenia się tym, co mu smakowało z tymi, których kochał. Z Torunia słał do domu pierniki...

Był spontaniczny, wrażliwy, lubił obdarowywać. Piękna cecha! Dziś to rzadkość, takie szczodre dzielenie się czymś dobrym z innymi. Na Nowy Rok wysyłał George Sand cukierki...

A ona smażyła mu konfitury...

Robiła je w Nohant z winogron i śliwek. To smażenie konfitur było dla niej równie ważne jak przygotowanie planu następnej książki. Zresztą, co ciekawe, związek tych dwojga doznał poważnego osłabienia właśnie przy stole, gdy George Sand podała na obiad pulardę...

Rozstali się z powodu kury?

Wysterylizowana kura, by tak rzec, bardzo się do tego przyczyniła. Od dłuższego czasu nie układało się między kochankami. Taki początek końca, zresztą Maurycy, syn George Sand, niechętny Chopinowi, manipulował tą sytuacją zręcznie. Tego dnia, serwując na obiad pulardę, Sand podała Chopinowi udko, a synowi pierś. I Chopin się wściekł. On wolałby pierś. Poczuł się znieważony! Zawsze uważał się, nie tylko przy stole, za osobę specjalnego traktowania. Urażony wstał od stołu i wyszedł. Wkrótce wszystko się skończyło...

Ale obiadu nie dokończył!

"Jestem zdrów i wesół, jem i piję dobrze" (Wyd. VAVA PRESS, Warszawa 2010)

emisja bez ograniczeń wiekowych
Wideo

Filip Chajzer o MBTM

Dołącz do nas na Facebooku!

Publikujemy najciekawsze artykuły, wydarzenia i konkursy. Jesteśmy tam gdzie nasi czytelnicy!

Polub nas na Facebooku!

Kontakt z redakcją

Byłeś świadkiem ważnego zdarzenia? Widziałeś coś interesującego? Zrobiłeś ciekawe zdjęcie lub wideo?

Napisz do nas!

Polecane oferty

Materiały promocyjne partnera
Wróć na gdansk.naszemiasto.pl Nasze Miasto